Wszystko jest łaską
Koncert „Jednego Serca, Jednego Ducha” w Rzeszowie, zdjęcie: Krzysztof Kapica, źródło: www.rzeszow.naszemiasto.pl
Jan Budziaszek – perkusista, muzyk, od 1965 roku związany z zespołem Skaldowie. Grał w Kwartecie Tomasza Stańki, współpracował z Marylą Rodowicz i grupą Pod Budą. Świecki rekolekcjonista i autor książek, w tym m.in. serii Dzienniczek Perkusisty oraz kilku publikacji wydanych w postaci kasety, m.in. Jan Budziaszek zaprasza do różańca, Do nieba idzie się, Medjugorski różaniec oraz Królewska droga krzyża. Pomysłodawca koncertu „Jednego Serca, Jednego Ducha”, który odbywa się corocznie wieczorem w dniu Bożego Ciała w parku Sybiraków w Rzeszowie od 2003 roku. Odznaczony Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
Jan Budziaszek: Mam taką prośbę. Nie odważyłbym się powiedzieć ani pół słowa, zanim na chwileczkę nie udam się do Mamy. Musimy Ją zaprosić tutaj do stolika, żeby Ona rozdawała karty, a nie my. Umiemy to od małego. [Odmawiamy wspólnie Zdrowaś, Maryjo…]. Matko pięknej miłości…
Wojciech Surówka OP: …módl się za nami. Amen. Z Pańskiego Dzienniczka Perkusisty pamiętam, że Pan się nawrócił w szalony sposób – spontanicznie dołączając do pielgrzymki, która szła do Matki Bożej na Jasną Górę. Tak się zaczęła Pana historia z Maryją?
Na początku muszę zaznaczyć, że wszystko jest łaską. Tego, co się wydarzyło w moim życiu ani sobie nie wymyśliłem, ani nie pragnąłem. Całe moje życie, od początku, związane jest z Matką Bożą. Od momentu, w którym moja mama, wiosną 1945 roku, zaniosła mnie do Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Był to dla niej bardzo trudny czas, ponieważ mój ojciec, jako AK-owiec, był aresztowany i mama ledwie mogła wyżywić mojego starszego, poważnie już wtedy chorego brata. I chociaż siostry i znajomi namawiali ją, by usunęła dziecko, to ona, będąc jeszcze w ciąży, zaniosła mnie do Najświętszej Matki. I powiedziała: „Weź go sobie”.
Tutaj, w Krakowie?
Wyobraź sobie, że mnie własnoręcznie wprowadził do Rycerstwa św. Maksymilian. Aczkolwiek sześć lat po swojej śmierci.
W Krakowie, na Zamoyskiego u ojców redemptorystów. I od tego momentu zaczyna się cała dziwna historia, która trwa siedemdziesiąt sześć lat. Więc mama mnie rodzi w święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Dają mi na imię Jasiek. Najbliższy w kalendarzu Jan to Ewangelista. Drugi ważny moment w moim życiu to ten, w którym babcia, mama mojej mamy, w 1947 roku na wiosnę pojechała do Niepokalanowa i do Rycerstwa Niepokalanej zapisała nie mojego starszego brata czy starszych kuzynów, lecz mnie. Nie wiedziałem o tym przez czterdzieści kilka lat! Pewnego dnia przeglądałem jakieś swoje papiery, które mama mi kiedyś zapakowała do dużej szarej koperty. Z jakiegoś powodu je przeglądałem i wyleciała taka książeczka. Okazało się, że 7 kwietnia 1947 roku zostałem zapisany, właśnie przez babcię, do Rycerstwa Niepokalanej. Więc akurat jadąc do swoich dzieci, które były na wakacjach w Chałupach, po drodze wpadam do Niepokalanowa. I mówię tym franciszkanom: „Słuchajcie, uwaga, bo jestem milicjantem!” [Rycerstwo Niepokalanej to z łac. Militia Immaculatae; dawniej tłumaczono to dosłownie: Milicja Niepokalanej – przyp. red.]. I oni spytali, kto mnie wprowadził. Kto jest moim księdzem moderatorem? A ja mówię, że nie wiem, bo nikt mnie nie pytał, kiedy miałem półtora roku, czy mnie to w ogóle interesuje. I pokazałem tę książeczkę. A franciszkanie na baczność, bo okazało się, że noszę przy sobie relikwię świętego. Wyobraź sobie, że mnie własnoręcznie wprowadził do Rycerstwa św. Maksymilian. Aczkolwiek sześć lat po swojej śmierci. Chodzi o to, że przed wojną in blanco podpisał kilka książeczek, a jedna się dostała właśnie mnie. Jeżdżę po świecie z różańcem już ponad trzydzieści lat i do tej pory spotkałem tylko dwie osoby, które mają własnoręczny podpis Maksymiliana.
Zatem Matka Boża wybrała Pana dużo wcześniej, zanim poszedł Pan do Niej na Jasną Górę.
Tak, wszystko w życiu, każda sekunda, ma znaczenie. Ja dopiero nie tak dawno odkryłem początek Księgi Jeremiasza: „Zanim ukształtowałem cię w łonie twojej matki… miałem dla ciebie wspaniały plan” – jakoś tak mówi Pan Bóg. I nigdy nie będziesz szczęśliwy, dopóki nie zrealizujesz tego planu, czyli dopóki nie powiesz Bogu: „Bądź wola Twoja”. No i tak było.
Kiedy Pan to wypowiedział?
I tu się zaczyna historia z pielgrzymką. Sam bym tego nie wymyślił. Był taki moment, że żona wyjechała na wakacje. W domu właśnie skończyło się malowanie, więc sprzątałem po nim. Szoruję te podłogi, schody i okna. I coś mnie tknęło, żeby pójść do kościoła. Wtedy nie chodziłem w każdą niedzielę na Mszę Świętą, bo zawsze było coś ważniejszego do roboty. A jeszcze jak zaczęły się koncerty, dużo grania w soboty i niedziele, to zawsze ta Msza jakby bokiem uciekała. Ale wtedy poszedłem do swojego kościoła parafialnego, czyli pw. Matki Bożej z Lourdes, i słyszę ogłoszenie, że wychodzi krakowska pielgrzymka do Częstochowy. I jest prośba do parafian, żeby udostępnili trochę podłóg dla pielgrzymów, którzy przyjadą dzień wcześniej, żeby o szóstej rano zebrać się na Wawelu i ruszyć w trasę. Nigdy nie przyjmowałem pielgrzymów, ale – myślę sobie – co mi zależy… Miałem duże mieszkanie, więc się zgłosiłem. Cztery dni przed wyjściem krakowskiej pielgrzymki odebrałem telefon, że przyjechała grupa Niemców z Munsteru, siedemnaście osób. Zgłosiłem duże mieszkanie, a oni chcieli trzymać się razem, więc pojawiło się pytanie, czy ewentualnie nie mogliby zatrzymać się u mnie. Odpowiedziałem, że nie ma sprawy. Niemki – starsze panie, które przyjechały na pielgrzymkę pokutną, bo ich mężowie kiedyś służyli w Wehrmachcie. Zanim zacząłem się z nimi witać, jedna z tych Niemek mówi: „Musisz nas zaprowadzić na grób siostry Faustyny”. To było jeszcze przed jej beatyfikacją, 1984 rok.
Dopiero wtedy sprawa kultu Bożego Miłosierdzia zaczęła być promowana przez Jana Pawła II. Wcześniej, jak wiemy, były różne problemy ze strony Kongregacji. A wiedział Pan, gdzie ten grób jest?
A gdzie tam! Myślę sobie, kurde, słyszałem, że to jest gdzieś tu w Krakowie, ale gdzie?! Nie wiem. Okazało się, że znajduje się kilka przystanków tramwajem od mojego domu.
One zaprowadziły Pana.
I tak na bosaka, w podkoszulku, bez kromki chleba, szczoteczki do zębów, garnuszka, nieprzygotowany… Po sześciu dniach stanąłem w kaplicy cudownego obrazu Matki Bożej na Jasnej Górze.
Tak! Jechały 1300 km z Munsteru do Krakowa, żeby mnie zaprowadzić na grób siostry Faustyny. I potem były trzy dni wspólnej modlitwy. Śmieszne, bo dogadywałem się z nimi po angielsku, znając kilkanaście słów. Mam koleżankę, sąsiadkę, która jest tłumaczem przysięgłym języka niemieckiego, to ona oprowadzała moich gości po Krakowie. Niemki przyjechały cztery dni przed wyjściem pielgrzymki, więc miały czas, żeby jeszcze wiele zobaczyć. A wieczorem – wspólny posiłek i wspólna modlitwa. Te trzy dni wspólnej modlitwy zrobiły niesamowitą rzecz. Rano, 8 sierpnia, wychodzi krakowska pielgrzymka i zaczynam się z nimi czule żegnać przed domem. Przepiękna pogoda, słońce, żal mi się z nimi rozstawać… I mówię: „Wiecie co? To ja jeszcze odprowadzę was na Wawel”. Żegnam się z nimi pod Wawelem i znowu taka myśl: „Nie masz dzisiaj już nic do roboty, może byś jeszcze z nimi poszedł na dziedziniec wawelski?”. A tam kilka tysięcy młodych ludzi, śpiewy, gitarki… I mówię sobie: „Kurczę, jaka szkoda, że nie mam bębenków, bo bym się do nich dołączył”… W czasie Mszy Świętej kolejna myśl: „Może przejdziesz się z nimi kawałek przez miasto, potem sobie wrócisz autobusem?”. A potem myślę sobie: „Aaa, przejdę jeszcze do następnego skrzyżowania”. A potem do następnego skrzyżowania, do następnego… I tak na bosaka, w podkoszulku, bez kromki chleba, szczoteczki do zębów, garnuszka, nieprzygotowany… Po sześciu dniach stanąłem w kaplicy cudownego obrazu Matki Bożej na Jasnej Górze. Nie szedłem ani się modlić, ani nie miałem żadnej intencji. Nie wiem, jak to się stało. Dopiero dzisiaj, po latach, kiedy objechałem kulę ziemską wiele razy z różańcem, dociera do mnie, że Bóg powiedział to: „Ja ciebie wybrałem. Jesteś dla mnie bardzo ważny taki, jaki jesteś, i bardzo cię kocham”.
A później trafił Pan do Wilna przed obraz Matki Bożej Miłosierdzia i znowu połączyła się tajemnica Maryi i Miłosierdzia Bożego. Przecież to tam został namalowany pierwszy obraz Jezusa według wizji św. Faustyny.
To było tak. Przyjechałem do domu po tej pielgrzymce. Przebrałem się i pojechałem do Sopotu na festiwal. I zaraz po tym festiwalu, przez wrzesień i październik, mieliśmy tournée z Marylą Rodowicz po byłym Związku Radzieckim. Zaczynamy od Wilna. Nie pamiętam, czy osiem, czy dziesięć dni, ale codziennie graliśmy dwa koncerty i po każdym drugim koncercie czekało na nas kilkanaście polskich rodzin, żeby zaprosić zespół na kolację. A kolacje były bardzo obfite, bo tam jednak kultura rosyjska przeszła do Polaków i nie pije się kieliszkami, tylko szklankami… Więc codziennie między piątą a szóstą rano wracaliśmy do hotelu umordowani jak nie wiem co. Wszyscy moi koledzy idą spać, a mnie coś ubiera w kurtkę i mówi: „Janek, idziemy!”. A ja walczę sam ze sobą, mówię: „Nigdzie nie idę, zmęczony jestem, ledwo żyję”. „Ubieraj się, idziemy!”. I mogę powiedzieć, że jakby wbrew własnej woli codziennie przez te kilka dni, między piątą a szóstą rano, przechodziłem przez całe Wilno – bo mieszkaliśmy w bardzo pięknym hotelu w dolnej partii nad Wilią – i zmierzałem do maleńkiej kapliczki w Ostrej Bramie. I to mnie bawiło, bo włosy miałem długie do połowy pleców, byłem zmordowany i niekoniecznie trzeźwy o tej porze. Stawałem przed tym cudownym obrazem i pytam: „Czego chcesz?”. Nie wiedziałem, że to Matka Boża Miłosierdzia. „Czego chcesz? Czy mam zmienić zawód? Wypisać się z tego interesu? Bo całe moje życie na scenie, a zwłaszcza poza sceną, nie zawsze jest zgodne z tym, co proponuje Twój Syn. Powiedz mi, czego chcesz? Co ja tu robię?”. I tam przyszła do mnie myśl, którą później zapisałem w Dzienniczku perkusisty: „Musisz zostać w tym środowisku, posyłam cię do ludzi, którzy niosą podobne krzyże jak ty, a moje wybranie polega na tym, że to ty masz im pomagać, a nie szukać u nich pomocy”. I zostałem w tym środowisku. Ale czy ja komuś pomogłem? Nie do mnie to pytanie… I proszę sobie wyobrazić, jestem potem na tym dwumiesięcznym tournée po byłym Związku Radzieckim i prawie codziennie uczestniczę we Mszy Świętej. Powtarzam więc, że cokolwiek się wydarzyło w moim życiu – zero w tym mojej zasługi. Nigdy świadomie nie pragnąłem, nigdy nie marzyłem… Mogę powiedzieć, że raczej uciekam przed Panem Bogiem. Dlatego uprzedziłem Matkę Bożą, że mogę Jej narobić wstydu. No więc tak… Nic nie było moją inicjatywą.
Chciałbym jednak zauważyć, że istnieje jakaś Pańska inicjatywa – koncert „Jednego Serca, Jednego Ducha” w Rzeszowie.
Dzisiaj, jak czytam książkę, oglądam obraz czy słucham muzyki, to zawsze pytam – co chcesz mi, autorze, wykonawco, przez to powiedzieć?
A tak, jedyna moja inicjatywa to rzeszowski koncert. Po tej mojej pierwszej pielgrzymce na Jasną Górę grałem z Marylą Rodowicz na festiwalu w Sopocie. Przeżyłem tutaj szok. Na pielgrzymce śpiewa się nierówno, nieczysto i niezawodowo. Każdy jednak chciał coś wykrzyczeć, nie patrząc, czy się komuś to podoba, czy nie. Natomiast w Sopocie wszystko było zawodowo, czyściutko. Wykonawcom bardzo zależało jednak na tym, żeby się podobać, żeby zdobyć jakąś nagrodę. Wtedy w Sopocie przyszła mi taka myśl, że sztuka musi mieć jakieś przesłanie, musi być o czymś. Dzisiaj, jak czytam książkę, oglądam obraz czy słucham muzyki, to zawsze pytam – co chcesz mi, autorze, wykonawco, przez to powiedzieć? W Rzeszowie gramy pieśni religijne. Ale postawiłem warunki, że wszystko musi być na najwyższym, światowym poziomie, czyli technika, nagłośnienie, światło itd. Wykonawców prowadzi druga tajemnica radosna różańca świętego i hasło: „Biada mi, aby ktokolwiek po spotkaniu ze mną zapamiętał mnie, a nie Ciebie, Panie mój!”. Każdy, kto był raz na takim spotkaniu, czuje, że musi przyjechać w przyszłym roku i jeszcze kogoś przyprowadzić. Mieliśmy zorganizować takie uwielbienie tylko jeden raz, a w tym roku graliśmy po raz dziewiętnasty.
Połączył Pan energię spontanicznego śpiewania pielgrzymkowego z profesjonalizmem sceny festiwalowej.
Chyba tak, bo zawołaniem otwierającym te koncerty jest: „Chcecie posłuchać dobrego śpiewania? Chcecie posłuchać dobrej muzyki? To sobie zaśpiewajcie sami”. I faktem jest, że główny koncert, nie licząc supportu, trwa przeważnie około trzech godzin, a ludzie na placu zostają i śpiewają jeszcze długo po koncercie. Wszyscy potrzebujemy spotkań i wspólnej modlitwy.
Jak jeszcze realizuje się ta misja wobec środowiska, o której usłyszał Pan wtedy w Wilnie? Jak to się przejawia?
Mam taką zasadę, że nie powiem ani słowa, dopóki mnie ktoś o coś nie zapyta. A poza tym ważne jest dla mnie odkrycie, które zrobiłem przy drugiej tajemnicy radosnej, że nie jesteśmy od nawracania, tylko od kochania. I tak właściwie jest w tym Rzeszowie! Pieśni aranżuje Marcin Pospieszalski, genialny muzyk. Całość organizacji spoczywa na barkach ks. Andrzeja i ks. Mariusza. Pracy jest na cały rok. A ja nic nie robię, ja tam jestem tylko od przytulania. Najpierw musimy się pokochać, żeby coś razem budować – musimy się razem spotykać. Eucharystia i jeszcze raz Eucharystia, wspólna modlitwa, różaniec. Nic tak nie połączy ludzi jak wspólna modlitwa i trzymanie się podczas niej za ręce. Coś mi się wydaje, że to Antychryst wymyślił, żeby dzisiaj witać się łokciami i przekazywać sobie znak pokoju, kiwając tylko zamaskowanymi twarzami… W każdym razie, tak jak mówię, my, chrześcijanie, jesteśmy od kochania, a nie od nawracania. Gdyby ktokolwiek z Was zobaczył we mnie więcej pobożności niż miłosiernej miłości, proszę odstrzelić mnie w pierwszej kolejności.
Najpierw być, potem gadać – to metoda Matki Bożej. A jak na co dzień zachowywać z Nią bliskość?
Trzeba się stać niewolnikiem Matki Bożej, a Ona zaprowadzi do Jezusa. To wszystko znowu jest łaską. Bez względu na to, czy śpię pięć czy dziesięć godzin, nie wstanę inaczej z łóżka, dopóki nie odmówię pierwszej dziesiątki różańca, rozważając tajemnicę spotkania człowieka z aniołem. Kiedy rozważam tę tajemnicę codziennie, często mam takie mniej więcej myśli: „Jasiek, ty niczego nie wymyślaj, żadnych mądrych, nawet pobożnych rzeczy nie wymyślaj, tylko pamiętaj! Moje prowadzenie polega na tym, że każdy człowiek, którego dzisiaj spotkasz, jest na twojej drodze postawiony przez samego Pana Boga. I nie tylko jest on w czymś lepszy od ciebie, ale w czymś jest na pewno najlepszy na świecie. Wysłuchaj go do końca!”. I tak codziennie spotykam jakichś ludzi. Nie zawsze są to takie przyjemne spotkania jak teraz z brodatym zakonnikiem. Często mam do czynienia z ludźmi, którym bardzo ciężko jest dźwigać własne krzyże. W tym sensie zakolegowany jestem bardzo mocno ze św. bratem Albertem. Przechwyciłem od niego bardzo dużo rzeczy, włącznie z tzw. alkoholowymi tematami…
Jak mnie ktoś agresywnie o coś zaczepia, to zawsze pytam: „Panie mój, a Ty co byś zrobił teraz na moim miejscu?”. Czasem przychodzi dobra myśl, a czasem nic nie przychodzi. To wtedy nie trzeba nic.
Pomaga Pan wyjść ludziom z nałogów?
Nie odważyłbym się komukolwiek czegokolwiek narzucać. Po pierwsze, czy człowiek stoi, czy leży na ulicy, wiem, że to jest dla mnie dar. Jak ktoś leży na ulicy pijany czy zadżumiony, to wcale nie znaczy, że musisz mu coś zrobić. Ty się musisz najpierw nawrócić. Co to znaczy? Przed każdym krokiem, który chcę zrobić, słowem, które chcę powiedzieć, odwracam się od mojego ludzkiego sposobu reagowania, który z reguły jest zły. Muszę nawrócić się do mojego Mistrza, który wisi na krzyżu, i zapytać: „Panie mój, a co Ty byś teraz zrobił na moim miejscu?”. Tak samo, jak mnie ktoś agresywnie o coś zaczepia, to zawsze pytam: „Panie mój, a Ty co byś zrobił teraz na moim miejscu?”. Czasem przychodzi dobra myśl, a czasem nic nie przychodzi. To wtedy nie trzeba nic.
To się nazywa zaufanie do Bożego prowadzenia…
Całe moje życie jest prowadzone przez rozważanie tajemnic różańca – to jest szkoła Maryi! Najpewniejsza droga do zbawienia. Najpierw na pobudkę spotkanie z aniołem. Potem sprawdzanie, jakimi jesteśmy sługami we własnej, najbliższej rodzinie. Chcemy robić jakieś wielkie akcje, ale czasami robimy je tylko po to, żeby nie zobaczyć, co mamy do zrobienia pod własnymi nogami, w swoim najbliższym otoczeniu. A przecież wiemy, że Maryja poszła do ciotki Eli po to, żeby jej sprzątać, prać, gotować. Najpierw trzeba pokochać to, co najbliższe. Cała ta historia Maryi kończy się ukoronowaniem Jej na Królową Wszechświata, a ja mam nadzieję, że na łożu śmierci będę mógł powtórzyć za św. Pawłem: „W dobrych zawodach wziąłem udział, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. I na koniec odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który w owym dniu odda mi Pan”. Taką mam nadzieję. I jeszcze ważne jest to, że oprócz różańca całe moje życie prowadzone jest też przez czytania liturgiczne z dnia. Kiedyś śp. Marek Skwarnicki zapytał mnie: „Jak dobierasz cytaty z Pisma Świętego do tych wszystkich swoich opowieści?”. A ja przecież ich nigdy nie dobieram. Gdziekolwiek jestem na świecie, codziennie robię notatki i wyciąg z czytań liturgicznych z bieżącego dnia. Jeżeli dzieje mi się jakaś przygoda, to zawsze jest o niej napisane albo w pierwszym czytaniu, psalmie, albo w Ewangelii. I to jest cała historia.
Zostań mecenasem Verbum! Ten projekt rozwinie się dzięki Twojemu wsparciu.
Pierwodruk: Uwaga, jestem milicjantem!, rozmowa Wojciecha Surówki OP z Janem Budziaszkiem, „Tota Tua” 8/2021 (4).