Żona i matka | powołania (cz. III)

Zdjęcie: Vadim Butenkov / Unsplash

1 stycznia 2023

Trudno pisać mi o powołaniu żony i matki teologicznie, ponieważ nie jestem teologiem, tylko katoliczką, żoną i matką. Mój wyuczony zawód, czyli psycholog, pozwala na analizę tego zagadnienia, ale pod innym kątem, zdecydowanie doczesnym i skoncentrowanym na równowadze i komforcie (lub ich braku). Własne doświadczenie z kolei poszerza perspektywę, ale i ją zawęża: przez emocje, osobiste zaangażowanie i bieżące dylematy. Poniżej spróbuję te optyki połączyć, po prostu uzupełniając je tym, co mówi Biblia. Bo o doświadczeniu powołania żony i matki mówi niezwykle dużo.

 

W Kościele przez wieki przywykło się postrzegać powołania do małżeństwa i rodzicielstwa jako powołania drugorzędnej wartości. Są bardziej przyziemne, doczesne, mniej siłą rzeczy skoncentrowane na duchowości niż powołania kapłańskie i do życia konsekrowanego. To również kwestia częstotliwości ich występowania i biologicznej, instynktownej – ujmijmy to mocno – podzielanej ze zwierzętami motywacji. Po Soborze Watykańskim II zostaliśmy nauczeni (mówiąc skrótowo, to rzecz jasna dłuższe procesy), żeby myśleć o tej nierówności jako o pewnej krzywdzie wyrządzanej małżeństwu i rodzicielstwu. W tym okresie to podwójne powołanie miało być podniesione, docenione, o czym świadczą choćby odrębne encykliki na jego temat. Równolegle jednak zaszły procesy, w Kościele i poza nim, które przyniosły niespodziewane zmiany socjologiczne. W efekcie zainteresowanie odczytywaniem i realizacją powołań drastycznie zmalało, unaoczniając tym samym, że rewolucyjne grzebanie przy rzeczach odwiecznych, rzadko opiera się na dostrzeganiu całości obrazu.

Temat kobiecych, rodzinnych powołań nie istnieje bez kontekstu realnego znaczenia różnic płciowych. Jeśli są tylko umownym, konstruowanym przez tę czy inną społeczność gender, nie mogą mieć konsekwencji o znaczeniu Bożym.

Tam, gdzie rozcieńcza się sól, by nie obrazić tego, co mało słone, można się zdziwić brakiem smaku. Tam, gdzie próbowano zrównywać i przedstawiać jako równorzędne różne powołania, okazało się, że coraz mniej osób odczytuje jakiekolwiek powołanie. Teologia mówiąca dużo o powszechnym kapłaństwie Ludu Bożego, Kościele Domowym – próbująca zrównywać dla komfortu samopoczucia tych, którzy znaleźli małżonka i nie, tych którzy mają dzieci i nie, powołanie mężczyzny i kobiety, duchownych i świeckich, namaszczonych i nie – budzi się w sytuacji pierwszych dziesięcioleci XXI wieku. I co widzi? A raczej: co słyszy? Wielką ciszę braku odpowiedzi na Boże po-woływanie. Demokratyzm w obszarze sacrum pociągnął za sobą wszystkich, bynajmniej nie w górę, niestety. Niby docenione małżeństwo i rodzicielstwo, tak naprawdę nigdy nie były mniej poważane i niżej wartościowane społecznie.

Temat kobiecych, rodzinnych powołań nie istnieje bez kontekstu realnego znaczenia różnic płciowych. Jeśli są tylko umownym, konstruowanym przez tę czy inną społeczność gender, nie mogą mieć konsekwencji o znaczeniu Bożym. Tutaj ogromną wartość ma spojrzenie z perspektywy Księgi Rodzaju, tak jak jest ona tłumaczona w Mężczyzną i niewiastą stworzył ich Jana Pawła II. Mamy do czynienia z płcią, czyli ze sposobem bycia człowieka, niezbywalną jakością, która niezależnie od tego, po jak różnych drogach może prowadzić, dopuszczona do głosu owocuje w swoisty dla siebie sposób. Owocowanie – „dawanie życia”, jak w znaczeniu imienia pierwszej kobiety, Ewy – to elementarna jakość powołania żony i matki. Kto zna mem o kapłaństwie: „I choćby przyszło tysiąc pastorów, i teologii tysiąc doktorów, i każdy nie wiem jak się wytężał – nie przeistoczą, bo to nie księża”, niech dojrzy analogię. Niezależnie od wysiłków nikt poza żoną/matką nie zrodzi życia, bo nie realizuje jej niby przyziemnego, a przecież absolutnie bazowego dla ludzkości, powołania. I jak pisała Alice von Hildebrand w Przywileju bycia kobietą to nas, żony i matki, wyróżnia szczególna współpraca z Bogiem. Niedoceniana, wyśmiewana, poniżana historycznie i kulturowo. A jednak gdy wszystko się skończy, przeminą wszystkie pomniki, osiągnięcia techniczne i dzieła, na wieczność pozostaną dusze ludzi zrodzonych przez kobiety.

Postać matki Ewy to również znany wszystkim rewers jej historii – przekleństwo ściągnięte przez jej grzech na wszystkich ludzi i Boża zapowiedź skutków, jakie w małżeństwie i w macierzyństwie spotykają kobiety wszystkich pokoleń. Nazwijmy ten efekt skrótowo „niezbywalnym napięciem” wiążącym się z realizacją tego powołania. Błogosławieństwo dawania życia i bycia pomocą dla męża – przy okazji ukoronowaniem stworzenia – jest w doświadczeniu kobiecym połączone z przekleństwem bólu rodzenia (które traktowałabym w szerokim sensie) oraz zależności od męża („będziesz kierowała do niego swoje pragnienia”) i jego panowania, nad którym też warto zastanowić się dłużej, niż po prostu sprowadzić je do historycznej męskiej dominacji (por. Rdz 3,16).

Dopiero w Chrystusie te dwie sprzeczności – błogosławieństwo i przekleństwo – dają się pogodzić i skatalizować w postaci „słodkiego brzemienia” przyjętego dobrowolnie krzyża. W światowym znaczeniu budzą raczej bunt i próbę ominięcia ich przez odrzucenie czy zbagatelizowanie, rozmycie. Mówi się o roli społecznej, o formatowaniu, „drugiej płci”, opresji doświadczanej przez kobiety ze strony mężczyzn i… własnej biologii, którą należy bezwzględnie sobie podporządkować. Tymczasem Jezus daje nam szansę – mówiąc dosadnie – „wzięcia na klatę” tego, co się wiąże z powołaniem żony i matki. Bez ucieczki, ale i bez zgody na podszywające się pod konsekwencje powołania pokusy.

Dlaczego jest tak trudne, tak złożone?

Tak widzę powołanie żony i matki: jako przypisanie-przepasanie, uwiązanie więziami i życiodajne ukorzenienie. Czy to piękne? A może okrutne? Możesz rosnąć i wybujać, ale nie możesz użyć skrzydeł i odlecieć.

W przeciwieństwie do kapłaństwa czy życia konsekrowanego, bycie żoną i matką polega na byciu związaną z innymi, konkretnymi ludźmi. Nie na ogólnym poziomie, poprzez wartości, gotowość do służby, ale ze ściśle określonymi, niewymienialnymi osobami. Z mężem kobieta jest złączona więzami sakramentalnymi, „jednym ciałem” i wspólnym potomstwem, z dziećmi – więzami krwi. Ta czasem wyśmiewana dwuznaczność synonimów: więzi i więzy, nie jest przypadkowa w kontekście naszego tematu. Jak w każdym życiu chrześcijańskim, mamy tu sytuację: „Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21,18).

Tak widzę powołanie żony i matki: jako przypisanie-przepasanie, uwiązanie więziami i życiodajne ukorzenienie. Czy to piękne? A może okrutne? Możesz rosnąć i wybujać (błogosławieństwem – mówi psalm – jest żona „jak płodny szczep winny” [Ps 128,3]), ale nie możesz użyć skrzydeł i odlecieć. A czasem o niczym innym się nie marzy… Utrata swobody, możliwości – choćby na poziomie emocjonalnym: przejmowanie się, martwienie, trudność ze złapaniem dystansu, łatwość wchodzenia w nadodpowiedzialność, nadopiekuńczość – to natura realizacji powołania żony i matki. I front sprzeciwu względem świata, który wyżej wartościuje samosterowność i brak poświęceń (no, chyba że w służbie wielkiej korporacji).

Powołanie do małżeństwa jest niezwykle szczęściodajne i zawsze wiąże się z rozczarowaniem, ponieważ serce ofiarowuje się drugiemu człowiekowi. Choć stan zakochania daje w subiektywnym przeżyciu wszelkie przesłanki ku temu, że mamy do czynienia z niezwykłym dopasowaniem, a ukochanego przedstawia jako rodzaj bóstwa – to tylko człowiek. W dodatku reprezentujący inny, w tym wypadku męski żywioł, z czym wiąże się dysonans i konieczność zestrajania się. W tle jest ten szczególny rodzaj zależności, emocjonalnej i życiowej, który jest szansą i… zagrożeniem. A jak jest z macierzyństwem?

Pozwalanie na czerpanie i wyczerpywanie się, rezygnacja z siebie, dostosowywanie, bycie do dyspozycji, w ciągłym alercie, uważności – w konkretnej sytuacji nie zawsze są zdrowe, pożądane psychologicznie. Z całą pewnością są jednak częścią codzienności powołania matki i domagają się odpowiedzi.

Nawet najbardziej realizująca siebie matka, jeśli pełni swoje powołanie, jest na dyżurze 24 godziny na dobę. To może być łaskawy, łagodny dyżur, ze wsparciem i pomocą… Niemniej nadal to ostry dyżur, trudny proporcjonalnie do tego, jaką wartością jest matka dla każdego dziecka. Jedyność, wyjątkowość, niezastępowalność w tej służbie – to również natura rodzinnych powołań kobiecych. Pozwalanie na czerpanie i wyczerpywanie się, rezygnacja z siebie, dostosowywanie, bycie do dyspozycji, w ciągłym alercie, uważności – w konkretnej sytuacji nie zawsze są zdrowe, pożądane psychologicznie. Z całą pewnością są jednak częścią codzienności powołania matki i domagają się odpowiedzi. Jak bardzo do tego losu pasują słowa Ewangelii o ziarenku, które pozwala się zasiać i obumiera, by dać plon obfity, doświadcza każda z nas (por. J 12,24).

O jakich pokusach, podszywających się pod realizację powołania, wspomniałam powyżej? Są one dobrze znane i bynajmniej nie związane tylko ze współczesnością. Pierwszą jest cierpiętnictwo. Bo skoro jest ciężko, istnieje perspektywa uczynienia z tego ciężaru flagowej wartości codziennego życia, a nawet zadomowienia się w niepotrzebnym cierpieniu i dbanie o to, by nie było łatwiej.

Druga pokusa to zawyżone wymagania od siebie i nadodpowiedzialność (na przykład w wersji nadopiekuńczości). Matczyne, żonine (jakie ładne słowo) zapędy raz rozbudzone, raczej trzeba nauczyć się powściągać – z miłości do dzieci i męża. Zakres kobiecej odpowiedzialności w domu sam z siebie ma tendencję do rozrastania się w nieskończoność, a postawienie temu tamy wymaga tego, co psycholog nazwie np. „zdrowym egoizmem”, natomiast teologia znajdzie w przykazaniu Chrystusowym: „Będziesz miłował swego bliźniego JAK SIEBIE SAMEGO” (Mk 12,31). Jak siebie samą. To bardzo trudne dla matki, która musi nauczyć się (pomimo swojej wyjątkowości) oddawać innym odpowiedzialność, wypuszczać ze swojej strefy kontroli, frustrować ukochane dzieci, akceptować, że nie może być tak kochająca i wszechakceptująca, jak o tym marzy (i które to marzenie podsycają współczesne, idealistyczne pedagogiki). Kochać jak siebie samą – to bardzo trudne dla żony, bo zakłada wymagania niebudzące entuzjazmu męża, którego podziwu i entuzjazmu właśnie każda kobieta głęboko pragnie (pięknie pisze o tym w książce Urzekająca Stacy Eldridge).

Trzecia pokusa to dręczące poczucie winy, które może wydawać się papierkiem lakmusowym dobrego, zaangażowanego macierzyństwa. Kobiecie łatwiej jest dostrzegać swoje „za mało”, „nie tak”, niż zaakceptować w prostocie i pokorze swoje życie, jakim ono jest. Tego również trzeba się nauczyć, a raczej uczyć nieustannie. Pisząc o napięciu, które wydaje mi się wpisane w los kobiecy, myślę o konieczności ciągłego harmonizowania skrajności: zaangażowania i łapania dystansu, podjęcia misji absolutnie wyjątkowej z umiejętnością delegowania zadań, ogromnej odpowiedzialności i dawania przestrzeni. Dbania o innych – a jednocześnie o siebie.

Kończąc te wybiórcze siłą rzeczy rozważania, chcę przywołać pewne doświadczenie. Gdy byłam dziewczyną, rozkochałam się w górach, choć wędrówki były dla mnie bardzo ciężkie. Każdy krok praktycznie przesapany, miarkowany, w ogromnym skupieniu na swoim organizmie – prowadził do euforii na szczycie. Teraz, gdy jestem matką gromadki niedużych dzieci (żadne nie jest nastolatkiem) i w kolejnej ciąży, te same trasy wydają mi się niemożliwe dla mnie. To skupienie, które pozwalało przekroczyć własne fizyczne ograniczenia, zostało rozproszone na tyle osób – ich ambicje, pragnienia, marudzenia, bezsilności, a także moje odpowiedzialności i fantazjowanie o opcjonalnych katastrofach – że nie potrafię wrócić na szlak. Starsze dzieci chodzą z ojcem, który – jako inny żywioł – przeżywa trasy z nimi kompletnie inaczej.

Moja miłość do gór na razie realizuje się w nich. Zaowocowała, choć w mojej historii wydawanie na świat ludzi oznacza na razie obumarcie własnych upodobań. Powołanie to dostrzeżenie w takich rezygnacjach ogromnej, Bożej wartości bycia częścią sztafety pokoleń; tworzenia domu, z którego dzieci wywędrują, kibicowania im i… nie popadnięcia w cierpiętnictwo. Żeby – jeśli Bóg da – jeszcze na szlak wrócić, czujnie wypatrując ku temu okazji.

 


Zostań mecenasem Verbum! Ten projekt rozwinie się dzięki Twojemu wsparciu.