Tajemnice światła ze świętymi

Zdjęcie: Kristijan Arsov / Unsplash

10 listopada 2022

Różańcowe treści to nie tylko opowieść o Panu Jezusie i Jego Matce. Modląc się na różańcu, często odkrywamy, jak poszczególne tajemnice spełniają się w naszym życiu. A jeśli jeszcze nie mamy takiego doświadczenia, warto czasami rozważać je w kontekście historii osób świętych. Niech swoim przykładem pokazują nam, jak oddychać tajemnicami różańca. 

 

Chrzest Pana Jezusa w Jordanie (św. Teresa Benedykta od Krzyża)

Wspólnota karmelitanek robiła wszystko, żeby ocalić s. Teresę Benedyktę od Krzyża od uwięzienia i śmierci. Bóg i ona mieli jednak inne plany – córka głęboko wierzących Żydów, która przez pustynię ateizmu doszła do poznania Chrystusa, ofiarowała swoje życie w intencji narodu, z którego się wywodziła. A Pan przyjął jej ofiarę. 2 sierpnia 1942 roku została, wraz z rodzoną siostrą, aresztowana a siedem dni później zagazowano je obie w Auschwitz. W tym właśnie widzę jej głębokie podobieństwo do Tego, którego pokochała.

Jezus schodzi nad Jordan, aby przyjąć chrzest z rąk Jana, bo chce wziąć na siebie grzechy swojego ludu. Nie tylko tego, do którego przynależy z racji bycia synem córki Izraela, ale wszystkich ludzi w dziejach świata. Aby stać się ofiarą doskonałą, nie musi przechodzić kolejnych oczyszczeń, jakie miały miejsce w życiu Edyty Stein, jednak logika Jego gestu jest taka sama: wziąć na siebie to, co dzieli, i zanieść to do pieca krzyża, by spłonęło w ogniu miłości i posłuszeństwa.

Głęboko poruszają mnie historie osób wywodzących się z narodu wybranego, które w pewnym momencie swojego życia rozpoznały w Jezusie z Nazaretu Mesjasza. Wydaje się, jakby odżywały w nich żarliwość i radykalizm wiary wszystkich wielkich postaci Starego i Nowego Testamentu. Przecież Edycie wystarczyła tylko jedna noc spędzona na lekturze duchowej autobiografii św. Teresy Wielkiej, żeby oddać się całkowicie Chrystusowi! Bezwarunkowo, na przepadłe. Ta decyzja odebrała jej wszystko, co do tamtej pory osiągnęła, łącznie z utratą relacji z ukochaną matką. Mimo to wyszła ze swojego Ur i poszła za głosem, który wołał ją do ziemi obiecanej Karmelu.

Dlatego wierzę, co pośrednio potwierdza decyzja Kościoła o uznaniu s. Teresy Benedykty za męczennicę, że i ona usłyszała to, co Chrystus nad Jordanem. Wierzę, że w komorze gazowej otworzyło się nad nią niebo i głos Ojca oznajmił: „To jest Moje dziecko umiłowane, w którym mam upodobanie” (Mt 3,17).

Wesele w Kanie Galilejskiej (św. Gertruda z Helfty)

Woda jest dobra. Do tego jednak, by świętować, to zbyt mało. Tu potrzebna jest przemiana, która sprawi, że to, co wystarczające, zamieni się w napój, który rozwesela serce (por. Ps 104,15). A jest czym się cieszyć – oto Pan nawiedził lud swój i przygarnął do serca upragnioną oblubienicę. Zapowiedział, że znakiem Jego nadejścia będzie niewypowiedziana obfitość wina (zob. Jl 2,24), i oto wypełnia swoją obietnicę.

Gertruda została oddana do klasztoru cysterek w Helfcie jako młoda dziewczynka. Wychowana przez siostry odnalazła się w ich wspólnocie, nawet jeśli jej, delikatnie mówiąc, energiczny charakter powodował spięcia. Świat opactwa z jego stałym rytmem, a przede wszystkim dostępem do wspaniale wyposażonej biblioteki, był dla niej miejscem, którego nie chciała opuszczać. Ceniono jej piękny głos i bystry intelekt, posłusznie wypełniała też zobowiązania wynikające ze ślubów zakonnych. Dla Jezusa to jednak było za mało, widział w Gertrudzie o wiele większy potencjał. Potrzebna była przemiana.

Dokonała się w tak prosty sposób jak cud w Kanie. Kiedy cysterka miała dwadzieścia sześć lat, jej serce zaczął trapić smutek. Wiele lat później tak o nim opowiada Jezusowi: „Przez ten niepokój, jak sądzę, chciałeś zburzyć wieżę marności i światowości mojej, w którą się pycha moja przerodziła, mimo iż (niestety – na darmo!) nosiłam szaty zakonne”. Pewnego wieczoru, kiedy po komplecie szła już do swojego posłania, miała wizję. Duchowo znalazła się na swoim miejscu w chórze zakonnym, a obok niej stał Pan. Niestety, między nimi był wysoki, najeżony kolcami mur. I kiedy Gertruda, pełna obudzonej nagle w sercu olbrzymiej tęsknoty za bliskością Jezusa, prawie popadała w rozpacz, On podniósł ją jak piórko i przeniósł na swoją stronę. Tak zwyczajnie.

Od tamtego momentu mniszka przylgnęła sercem do Bożego słowa i zaczęła szukać dróg do doskonałego zjednoczenia z Jezusem. Jej serce stało się stągwią pełną najlepszego weselnego wina.

Głoszenie królestwa Bożego i wzywanie do nawrócenia (św. Dominik)

Albigensi, do których w XIII wieku szedł głosić Dominik, byli przekonani, że już znaleźli królestwo. Uważali, że nawrócili się dzięki temu, że odwrócili się od Kościoła i stworzyli swoją własną wspólnotę, zdecydowanie doskonalszą – przynajmniej w ich własnych oczach i w świetle nauk, które uznawali za ewangeliczne. W ich „ewangelii” jednak brakowało głównego elementu Chrystusowej Dobrej Nowiny – prawdy o wcieleniu.

Odrzucili prawdę o tym, że to, co zostało stworzone, jest dobre. Znaczenie miały jedynie wartości duchowe – dla nich jedyne godne Boga. Cielesność, podatność na ból, głód i pożądanie były synonimami zła, którego szczytem była płodność – przecież to za jej sprawą kolejne iskry ducha były oddzielane od Boga, po czym wikłane w materię i zmuszane do życia w ciele.

Była to okrutna teologia, negująca wartość człowieczeństwa i odmawiająca Chrystusowi, Synowi Człowieczemu, bóstwa. Dominik wyraźnie to widział, dlatego swoją misję i głoszenie powierzył Tej, która zrodziła Boga-człowieka. Jego przylgnięcie do Matki Słowa nie było wyłącznie emocjonalną ucieczką w matczyne ramiona – wiedział, że tylko Ona potrafi pokazać wartość zachowania tego twórczego napięcia, które jest konieczne, by osiągnąć zbawienie. By ocalić prawdę zarówno o słabości i podatności ciała na grzech, jak i o jego nieskończonej wartości wynikającej z tego, że zostało przez Boga stworzone i odkupione. Ona, doskonale czysta, a jednocześnie uczestnicząca wraz z Synem w cierpieniu krzyża, prowadziła Dominika po drogach Europy i wstawiała się u Boga, by napełniał usta kaznodziei właściwym słowem.

Nauczyła go także różańca, który stał się bronią Kościoła przeciw wszelkim błędom i pokusom. Synowie Dominika będą popularyzować tę modlitwę wszędzie, gdziekolwiek przyjdą. Cichy szmer odmawianych Ave Maria do dziś kształtuje dusze tych, którzy się tak modlą, ale też oblicze całego Kościoła. Ocala prawdę o tym, że Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek mógł stać się Bogiem.

Przemienienie na górze Tabor (św. Ignacy Loyola)

W życiu Ignacego Loyoli można mówić raczej o grocie Przemienienia, którą była dla niego Manresa, jednak nie da się zaprzeczyć, że doświadczył niejako góry Tabor. Zanim jednak stoczył duchową walkę, która doprowadziła go do zachwycenia się chwałą Chrystusa i z której zrodziły się Ćwiczenia duchowe, najpierw udał się do Montserrat. Tam, u stóp Maryi, swojej Pani, której chciał służyć z całą gorliwością swego rycerskiego serca, spędził całą noc na czuwaniu. Jej też oddał swoją szpadę, by – jako już po ludzku bezbronny – podjąć się służby w hospicjum w Manresie.

Czas tej posługi był też okresem intensywnej modlitwy i pokuty. Nękały go duchowe ciemności, które doprowadziły go na skraj samobójstwa. Zdaje się, że echo właśnie tej walki, a właściwie jej zakończenia, można znaleźć w medytacji o dwóch obozach, którą Ignacy zaleca odbyć w drugim tygodniu ćwiczeń ignacjańskich. We wprowadzeniu do niej święty opisuje, jak widzi chwałę Chrystusa: „A teraz, dla przeciwstawienia, trzeba sobie wyobrazić najwyższego i prawdziwego Wodza, którym jest Chrystus, Pan nasz. (…) Rozważyć, jak Chrystus, Pan nasz, staje na wielkim polu w okolicy Jerozolimy, na miejscu niskim, cały piękny i wdzięczny”. Nie ma tu wysokiego tronu, ognia, dymu i postaci strasznej i budzącej lęk – tak Ignacy poleca wyobrazić sobie przywódcę demonów. Jest bliskość, prostota i dotykające bezpośrednio serca piękno.

Za sprawą tego ostatniego Jezus przyciąga, ale nie zmusza do służby właśnie Jemu. Rodzi zachwyt i choć w bijącym od Niego świetle wyraźniej widać naszą małość i słabość, to kiedy spojrzymy w Jego oczy, ujrzymy w nich zaproszenie, by bez obaw podejść do Niego i zaczerpnąć łaski – nasycić się samemu i zanieść ją światu. Głębia wiary rodzi się z zachwytu, nie lęku. Bóg pociąga swoim bezmiernym pięknem i dobrocią – znękany duchową walką Ignacy doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo to w tym doświadczeniu odnalazł swój odpoczynek.

Ustanowienie Eucharystii (św. Imelda Lambertini)

W opisie ostatniej wieczerzy u św. Łukasza zawsze mnie porusza bardzo osobiste wyznanie Pana: „Gorąco pragnąłem spożyć Paschę z wami, zanim będę cierpiał” (Łk 22,15). Wcześniej ucztuje w Betanii, u swoich przyjaciół, zasiadając przy stole ze wskrzeszonym przez siebie Łazarzem. Zachwyca mnie ten obraz: Bóg, który znajduje radość w przebywaniu wśród swojego ludu. Bóg, który staje się pokarmem i napojem, aby wzmacniać i leczyć swój lud.

Były w dziejach Kościoła takie wieki, kiedy z lęku przed majestatem Pana i w wyniku skupienia na grzeszności człowieka, odradzano częstego przyjmowania Komunii świętej. Pan przychodził na ołtarze, dawał swoje Ciało i Krew, jednak jego dzieci karmiono nimi rzadko.

Poruszającym znakiem, że w Eucharystii chodzi nie tylko o majestat, stała się nastolatka – Imelda Lambertini. Oddano ją na wychowanie do klasztoru mniszek dominikańskich, jednak ze względu na wiek nie otrzymywała zgody na przystępowanie do stołu Pańskiego. Jej serce było oczyszczone latami tęsknoty za Komunią i po dziecięcemu proste, żyła pobożnie i gorliwie, starając się uniknąć każdego grzechu, o ciężkim nawet nie wspominając. Mimo to wciąż słyszała, że jest jeszcze za wcześnie, że nie rozumie w pełni, po co chce sięgnąć.

Ostatecznie to sam Pan, jakby zniecierpliwiony opieszałością przełożonych Imeldy, dał bezpośredni znak, że jest ona gotowa na Jego przyjęcie. Podczas jednej z Mszy, kiedy pozostałe siostry już skończyły przyjmować Komunię, jeden z komunikantów uniósł się z puszki, przepłynął w powietrzu i zatrzymał się nad dziewczynką. Celebrans nie śmiał sprzeciwiać się cudowi, więc tylko podszedł z pateną. Komunikant opadł na nią a dominikanin podał go uszczęśliwionej Imeldzie. Uklękła, by odprawić dziękczynienie, a siostry zostawiły ją w kaplicy, by mogła się nacieszyć swoim szczęściem.

Kiedy po dłuższej chwili jedna z nich poszła po dziewczynkę, okazało się, że ta nie żyje. Tak gorąco pragnęła Pana, że kiedy Go przyjęła, wpadła w ekstazę i umarła z miłości. Zjednoczyła się z Upragnionym na wieki.

 


Zostań mecenasem Verbum! Ten projekt rozwinie się dzięki Twojemu wsparciu.


Pierwodruk: Elżbieta Wiater, Tajemnice światła ze świętymi, „Tota Tua” 11/2021 (7).